Zeszłej nocy nie mogłam zasnąć. Pod skórą miałam hektolitry adrenaliny, która została wytworzona przez przemiłą wizytę najwspanialszych ludzi z mojego rodzinnego miasta - moich Rodziców. Wszystkie sztuczki uśpienia mnie, jakie zazwyczaj zdają egzamin, nie działały, więc... zaczęłam marzyć. W myślach mych zasypiałam chwilowo, po czym adrenalina wybudzała mnie ze snu, krzycząc: "celebruj jeszcze ten dzień!". I miała rację, wszak to, co minęło, już nie powróci. Będą inne pożegnania, inne powitania, inne uczesanie włosów, inny wagon, co gorsza... pewnie inna, niższa temperatura. Te same dni już nigdy nie powtórzą się, no... prócz radości a... a potem smutku, w pewnym sensie.
(Podróż pociągiem, 3.07.2014)
Tak pisałam kilka dni temu. Po czym zrezygnowałam z rozwinięcia swojej myśli przez obowiązki dnia codziennego. Dziś, wykołysana przez nową płytę Riverside pod tytułem "Love, Fear and the Time Machine", mogę dokończyć to, co zaczęłam.
Bo to w ogóle miała być kolejna część Chmurkowej Listy Przebojów. Jednak wtedy moje myśli tak daleko zaszły, że z pomysłu klepania w klawiaturę zrezygnowałam. Dziś moje przemyślenia są bardzo pomiędzy. Cała jestem pomiędzy, jak w riversajdowym "In Two Minds", którego przesłuchałam po raz pierwszy od dawien dawna. Dziś inaczej zaczęłam nawet dzień - przyrządziłam wątróbkę w sosie cebulowo-jabłkowym. Teraz nieco przeszkadza mi zapach unoszący się w przestworzach mojego mieszkania, ale na szczęście pogódka dziś przemiła, więc okno balkonowe mam otwarte tak mocno, jak tylko się da. I leniwie wypuszczam zapachy scalone z fantastyczną muzyką Riverside... :)
Wtopiłam się w trzecią piosenkę na płycie. Uzależniłam. Już po pierwszym odsłuchaniu. "#Addicted". Tak się nazywa. Uzależnienie od uzależnienia. Swego czasu taki status miałam na prehistorycznym już (niestety!) gadu-gadu przez długi okres. Miłe to wspomnienia. A dlaczego taki opis? Bo jestem osobą dogłębnie uzależnioną. Od muzyki. I wszystkiego, co z nią się łączy.
Ale, ale, ale! Ja muszę wrócić do mojego wstępu! Bo to, co działo się potem, wstrząsnęło mną na półtora dnia! Półtora dnia wyjęte z życia, półtorej dnia celebrowane w strachu, półtorej dnia... Tak mało, a jednak. Półtorej dnia... Może odmienić Twoje życie!
;)
Po tych wszystkich kręceniach się w łóżku (dobrze że mamy prześcieradło na gumkę!), tuż po północy, chyba o 0:33 (szkoda, że nie o "comowowej" godzinie 2:03, wówczas w myślach śpiewałabym barytonem jakże podniośle "druga zero trzy... nie ma dokąd iść!") usłyszałam naciskanie... KLAMKI! Kto mnie zna, ten wie, że ciemności to ja boję się przeokrutnie i w takiej sytuacji moja kołdra jest pancerzem zaopatrzonym w największe bronie świata - nic złego nie stanie mi się pod nią! Więc zabarykadowałam się pod nią i przez dobre pięć minut zamarłam, kłócąc się ze sobą w myślach, abym wstała, zaglądnęła do wejzerka, albo choć zbudziła narzeczonego. Strach... Może zjeść każdego. To i mnie też ;) Zjadł mnie pośpiesznie, zostawiając litry potu na piżamie. Musiał jednak zostawić kawałek mózgu, bo po chwili otrząsnęłam się i... zbudziłam narzeczonego. Przekonała mnie do tego myśl, że nie zasnę, póki nie zostanie sprawdzony każdy fragment naszego mieszkania - tak na wypadek, jakby zabunkrował się gdzieś potencjalny złodziej, ten, który złapał za klamkę. Ale wtedy musiałby być duchem, aby przejść przez drzwi. Cóż, duchów boję się tym bardziej ;)
Z jednym okiem zlepionym od śpiocha mój nadworny Wybawiciel nr 2 (zaraz po kołdrze - Wybawicielu nr 1), poszedł nieświadomie sprawdzić, czy nic za drzwiami nie czyha. Oczywiście, nikogo już nie było tam, więc pośpiesznie z zadowoleniem wrócił do swych snów. A ja... trzymająca mocno mymi szponami kołdrę, zapocona - jakbym leżała plackiem na majorskiej plaży, starałam się zasnąć. I nadszedł sen. A rano za oknem pojawiło się słońce. I normalny człowiek zapomniałby o tym całym incydencie klamkowym. Szumiały melodyjnie liście na drzewach, ptaszki ochoczo ćwierkały, mucha wpadła do pokoju i ucieszyła się, że może polatać u mnie w domu, a ja... Zakneblowałam drzwi!
[w międzyczasie nucę: "Dreaming inside out. Feeling inside out"; jakie to piękne!]
Z minuty na minutę przekonywałam się, że nie mam, o co się bać, bo... NIC się działo. Dzień jak co dzień. Piesi spacerujący po chodniku, z psami lub bez, ze sobą lub obok siebie, nieco wyżej - latające w powietrzu zarazki, a na górze - wiatr wściekający się na chmury, popędzający je nie wiadomo gdzie. CHMURKI, chodźcie do mnie! Ja Was wszystkie przygarnę! Będzie nam chmurkowo! :)
Nadeszła jednak ta upragniona chwila, gdy moje wszystkie obawy przed napadem na mój dom, zostały usprawiedliwione! Bo... zadzwonił ktoś do domofonu! Z biciem serca pobiegłam do korytarza i spytałam, kto to. Odezwał się podejrzany głos jak na moje ucho, mówiąc, że jest listonoszem. Rzuciłam słuchawką - nie otworzyłam! Zahibernowana niczym żółw w zimowym letargu w lodówce czekałam na rozwój sytuacji. I się doczekałam! Niby-złodziej zaczął bezczelnie długo i często dzwonić do drzwi! No tak, słyszał, że jest ktoś w domu. Ale skąd ja mogłam wiedzieć, kim on naprawdę jest?! Obrońcy nie miałam, wszak Wybawiciel nr 1 w ciągu dnia nie sprawdza się, a Wybawiciela nr 2 nie było. Pan złodziej podzwonił, podzwonił i... sobie poszedł! Serce mi waliło jeszcze trochę, ręka drżała, jakby szaleju się najadła... przestała, jak w skrzynce zobaczyła... AWIZO. Po głowie zaczęła mi dudnić piosenka Taco Hemingway:
Wracam i widzę awizo
Awizo, awizo
Wracam i widzę awizo
Awizo. Awizo
Awizo, awizo
Wracam i widzę awizo
Awizo. Awizo
... i wszystko wróciło do normy. No może poza tym, że dalej nie wiem, dlaczego ktoś miał czelność obmacywać moją prywatną klamkę do mieszkania. Dlatego dalej boję się. Ale człowiek z "bania się" jest skonstruowany i nie ma nic w tym wstydliwego. "Love, Fear and the Time Machine", więc i z miłości i wspomnień też.
Na koniec chciałabym wystosować dwa słowa do Pana Wokalisty Riverside: Dochodziło TO do mnie latami, od kiedy poznałam fenomenalne piosenki z "Out of Myself". To "TO" to to, że KOCHAM się w Panu muzycznie, w Pana wrażliwości i spojrzeniu na świat. Kocham za tekst "In Two Minds", który mnie określa i za fenomenalnie piękną nową płytę! Za bycie trochę tu, a trochę tam, nieklasyfikowanie, latanie nad przyziemnością. I za nasączony delikatnością głos w "#Addicted" oraz za bas z "Discard Your Fear", jeden z najpiękniejszych początków piosenki, jakie kiedykolwiek słyszałam... :)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli masz jakieś przemyślenia związane z tym postem, to koniecznie podziel się ze mną! :)