"Sąsiedzi! Wróciłam!" - hucznie ogłosiłam to przed chwilą piosenką Helloween "If I Could Fly" zagraną tak głośno, jak tylko pozwalają mi na to uszy! Marzyłam o tym momencie, jak tylko wsiadłam do pociągu, który przywiózł mnie do mojego tymczasowego domu. Drugiego domu, azylu, spokoju.
(widok z okna, 2014.12.15)
Rano wstałam niewyspana od co półgodzinnego przebudzania się w nocy (to pewnie przez odzwyczajenie się od mojego najwygodniejszego materaca; jednak już nieco stare zdezelowane łóżko w domu rodzinnym ma swój urok ;) ). Niedokładnie zmyłam z buzi niewchłonięte resztki olejku z pestek malin (jedynego dobrze działającego na moją kapryśną skórę twarzy), wrzuciłam ubrania do prania (te pociągowe), zjadłam ciemną bułkę szczecińską (jedyną prawdziwą!), zaparzyłam kawę i mieszankę ziołową (skrzyp, pokrzywa, ziele dziurawca, liście malin, korzeń łopianu) i pośpiesznie otworzyłam komputer i foobara z zakładką powstałą przy moim ostatnim pobycie w domu - z muzyką, którą słuchałam razem z mamą :) Mama podzielająca gusta muzyczne córki to Skarb!
Gdybym mogła latać jak królowa nieba... Lalalalala....
"If I Could Fly", Boże, cóż to za cudna piosenka... Lata temu ją słuchałam. Była grana wszędzie: na rockowych dyskotekach, w niektórych radiowych audycjach... Cóż za tekst, melodia, przebojowość! Magia, duch czasu, ponadczasowość.
Nie potykać się, nie przegrywać, ku niebom płynąć...
I wiecie co, ja trochę taką królową nieba jestem. Wtedy, gdy przechadzam się po moim Szczecinie, szczególnie po północnych jego obszarach, gdzie pięknie widać Odrę i okolice z góry, Puszczę Bukową, a nawet wzgórza Pogodna (odkryłam to przedwczoraj!). Rozpływam się tymi widokami. Czuję się wysoka, zdystansowana, ponad wszystkim, lekka jak piórko kolibra, fruwająca po... przestworzach!
Nauczyłam się uwalniać mój umysł...
Smutno mi, że na niektóre rzeczy nie mam wpływu, że nie umiem poderwać z ziemi osób mi bliskich. Żeby pobujali się ze mną na tych ślicznych, wełnianych chmurkach, popatrzyli na Szczecin z góry. Na wszystko z góry. Może i czasem udaje mi się to. Szkoda, że nie można tak zawsze...
Wczoraj wsiadłam do tego pociągu, drogiego jak koncert super kapeli plus piwo. Burżujowego, wręcz hipsterskiego, takiego, że nie masz torebki Corsa, butów Valentino, to nie wsiadaj. Nieważne, że niezadbane, że niedocenione, ale są. No może przesadzam, trochę ;) Więc wsiadłam w swoim ulubionym wygodnym szarym dresie, ze skarpetkami, też szarymi, w myszki Mickey. I tak mi było przytulnie, szczególnie że rozsiadłam się na dwóch siedzeniach, zwinęłam w kulkę i delektowałam się ciszą pociągu ekspresowego, brakiem kurzu, smrodu metalu, nienachalną klimatyzacją. I nabrałam dystansu, do siebie, świata, problemów. Jak zawsze. To uwielbiam w podróżowaniu. Niezależność, bycie pomiędzy, jedną nogą w Szczecinie, drugą w Warszawie. Przyglądanie się ludziom i wyrysowanym na ich twarzach problemom. Zaglądanie za okno, wyczekiwanie ulubionych miejsc zaokiennych, szczególnie szeregu drzew na lekkim wzgórzu za Stargardem, kominów dymiących na całego pod Koninem i mojego kochanego Poznania, któremu za każdym razem obiecuję, że go znów odwiedzę, pójdę do naszej ulubionej kawiarni, nad Wartę, szczególnie w duży mróz, bo najmilej spędza mi się tu czas. Podróżuję już tak ponad sześć lat, początkowo inną trasą - przez Toruń, która od grudnia wraca na tory, z czego baaaardzo cieszę się, bo uwielbiam krajobrazy stamtąd!
Gdybym mogła latać jak królowa nieba... Lalalalala....
Jakie tam "gdybym..."?! Ja latam! Dzięki muzyce! Jestem dumna, że doceniam ją tak bardzo, że mam zdolność rozkoszowania się nią bez końca, że jestem muzykalna po mojej rodzinie. Latam, gdy sprawię, że mój bardzo chory dziadek się uśmiechnie! No właśnie, nie ma nic lepszego, niż sprawianie radości innym, tym bardziej chorym. A zostawianie Go i swojej Rodziny to męczarnia. Twój pociąg staje na stacji postojowej gdzieś po drodze i chcesz wysiąść, z powrotem wrócić do domu, tym bardziej, gdy po przeciwnej stronie stoi ten wiozący do Szczecina... Ale nie wysiadasz, zaciskasz zęby, latasz, żeby oderwać się od rzeczywistości. I to uzależnia. Robi Ci z mózgu papkę, jakbyś był pod wpływem środków uzależniających. I... Dobrze mi z tym... Bo co zrobić.
Bo i jak inaczej żyć, jeśli...
W końcu wszystkie ścieżki poprowadzą nas na cmentarz...
O czym przypomina druga piosenka "We Are But Falling Leaves" Sentenced towarzysząca mi podczas mojego pobytu w mieście rodzinnym. Bo jesteśmy tylko spadającymi liśćmi, jak mówi. I ma rację. Żyjemy w pośpiechu, stresie, gonitwie za szczęściem, którego nigdy nie czujemy, bo nie wiemy, czym naprawdę jest. Marnujemy czas, zdrowie, kondycję naszego ciała. Zapominamy o najważniejszym. Lekceważymy siebie nawzajem. ...Tak, pewnie próbujemy żyć inaczej. Rozweselamy sobie czas. Ale czy naprawdę wtedy cieszymy się z chwili?
Ulotni niczym mrugnięcie okiem...
Nawet jeśli znajdziemy swoje miejsce na ziemi, mamy swoje pasje, gramy na akordeonie jak mój Dziadek przez całe życie na różnych rodzinnych uroczystościach, rysujemy jak On, budujemy domek z zapałek, sztuczny kominek z drewienek znalezionych na ścieżkach, to na koniec życia pozostaje nam już tylko drżąca ręka niewyraźnie wystukująca rytm o brzuch i możność... niczego...
I czy cieszy wtedy rysunek na szkle wnuczki, przedstawiający Ją i Dziadka trzymających się za rękę pośród bujnych traw, róż, serc? Kiedy on sam nie może tego namalować?...
Bo życie jest jak te piosenki... Strasznie smutne, przybijające, ale... Ma w sobie to "coś". Jest krzepiące, zaskakujące, wzruszające. Po prostu PIĘKNE! Co zrobiłabym bez muzyki i życia?
Heh... :)

Świetny tekst! :)
OdpowiedzUsuńMiło mi :)
Usuń