poniedziałek, 13 lipca 2015

Chmurkowa Lista Przebojów (część 2)

Niewyobrażalnie szybko mijają mi letnie dni. Zeszły tydzień upłynął mi pod znakiem norweskiego black metalu oraz starego, dobrego nu metalu. Ot, takie nieoczywiste muzyczne połączenie. Na dodatek zabrałam się za owocowe przetwory. Coraz bardziej wtajemniczam się w specyfikę warszawskich bazarów, jakże innych od tych z mojego rodzinnego miasta. Ale to temat na inny raz. Teraz to chciałabym zaprosić Was na przegląd muzyki, która pochłonęła mnie w zeszłym tygodniu!



1. Djevel
Jeśli ktoś z Was czytał pierwszą część Chmurkowej Listy Przebojów, to wie, że zachwycałam się Djevel już wtedy. Na szczęście przebrnęłam w końcu przez całą płytę, która... jest CUDOWNA! (Kto nie wie, co uniemożliwiło mi odsłuchania całego albumu, niech sięga po wpis sprzed tygodnia!) Ale co to słowo znaczy dla mnie dokładnie? Przede wszystkim muzyka na nowym krążku Norwegów jest równa. Co prawda wybijają się na przód z dwie, trzy kompozycje (szczególnie moje jako pierwsze ukochane "Vaar Forbannede Jord"), jednakże pozostałe są utrzymane na podobnym wysokim poziomie. I powiem Wam, że cieszę się, bo odkryłam nowy świetny zespół, a co więcej płytę, którą mogę słuchać od początku do końca! A to zdarza się rzadko w moim przypadku, gdyż wyznaję zasadę "nic na siłę", więc jeśli muzyka na płycie jest nierówna, to po prostu słucham tego, co podoba mi się. 
"Saa Raa og Kald" nie nudzi - pojawiają się zwolnienia, przyspieszenia i coś pomiędzy. Spotkać można nawet folkowy śpiew w piosnce mej także ulubionej "Norges Land Og Rike". Wokal nie charczy jak to w tradycyjnych black metalach bywa. Nie sapie też, nie ryczy, czy Bóg wie co. Najzwyczajniej w świecie hmmm... drze się. Chyba dobra w określaniu "śpiewu" nie jestem, ale mam nadzieję, że rozumiecie mnie ;) Bo tak w ogóle określiłabym ich muzykę jako melodyjny black metal, a to już sporo wyjaśnia. Mogłam tak od razu, ale jestem w zbyt wielkim amoku podczas słuchania w tej chwili ich kompozycji, żebym pisała z tak zwanym ładem i składem. Dlatego przechodzę już do drugiej pozycji. (A tak naprawdę robię chwilę przerwę od pisania na romans z moim hitem "Go" Chemical Brothers, który z pewnością pojawi się w przyszłym tygodniu).

2. Ignite


Jak to szło? "Stara miłość nie rdzewieje"? Oklepane, ale prawdziwe. Bowiem moja przygoda z melodyjnym hc zaczęła się między innymi od właśnie Ignite. Na dodatek dziesięć lat temu. Do tego czasu przechodzą po mojej skórze ciarki, gdy słyszę pierwszą przeze mnie poznaną ich piosenkę, swoją drogą niezły hit - "A Place Called Home". I właśnie w ubiegłym tygodniu, stęskniona za przepięknym melodyjnym głosem wokalisty, postanowiłam przejechać się po muzycznej krainie Ignite. Utwory "weszły" mi niezwykle dobrze, jakbym nie słuchała ich latami! Hmmm... no dobrze, z rok ich nie odtwarzałam w moim foobarze, ale rok to nie lata ;) Przez ten cały mój z pewnością niezrozumiały dla Was bełkot wynikający z słuchania w tym momencie mojej ukochanej piosenki (jednej z wielu) "Veteran", chciałam Wam po prostu przekazać, że - o ile słuchanie non stop tej kapeli mogłoby znudzić się na dłuższą metę, albo wkurzyć tempem, tak wyważone dawkowanie co jakiś czas sprawia, że z miłą chęcią romansuję z Ignite. I jest to spotkanie soczyście intensywne do tego stopnia, że zapominam o ścianach mojego pokoju, suficie też. W takim przypadku jestem gdzieś w innej przestrzeni. A mówią, że alkohol robi z ludzi wariatów. Muzyka widać również. Ale z jaką gracją :)
Na koniec powiem Wam, że jeśli nie znacie jeszcze Ignite, to polecam "A Place Called Home" z 2006 roku. Ja z tą płytą spałam, jak i zabierałam ją wszędzie, gdzie tylko mogłam. Nagraną ją miałam bowiem na kasecie, gdyż wówczas nie posiadałam jeszcze mp3, a dickmena nigdy nie miałam, tylko walkmena. Zresztą, 2006 to były ostatnie jego podrygi. Ha, i co najlepsze, podczas podróży autobusem w góry namiętnie słuchałam Ignite, a wizualne atrakcje zapewniały mi chmury, które w ten dzień były przepięknie kłębiaste. Ach, te chmurki :)
(I znów przerwa na "Go". Ups, chyba zdradziłam Wam mojego faworyta przyszłego tygodnia... )

3. Gorgoroth

Ze słuchaniem Gorgoroth było tak: ujrzałam na nowościach płytowych, że takową posiadają i... posłuchałam. Wydaje mi się, że wcześniej nie miałam większego kontaktu z tą kapelą. Raczej szczątkową, jedno do dziesięciopiosenkową. Tym razem postanowiłam przesłuchać całego albumu, aby wyrobić sobie zdanie, czy aby na pewno oni są tacy straszni, wszak sami zobaczcie, na zdjęciu - przerażające facety! ;) Szybko jednak opuściłam tą chęć, analizując roszady w ich składzie. Postanowiłam więc, że w przyszłości sięgnę do starszych wydawnictw, tymczasem teraz skupię się na nowym "Instinctus Bestialis". I zaskoczyłam się dość pozytywnie! Utwory są solidne, konkretne, powiedziałabym nawet, że zgrabne - trochę zwolnień, trochę szybkości. Nie wsłuchiwałam się dość mocno w każdy kawałek, raczej pochłonęłam płytę w całości uznając ją za dobrą. Być może w tym tygodniu rozszerzę zapoznawanie się z nią. Zobaczymy :)

4. Papa Roach

"Cut my life into pieces . This is my last resort . Suffocation . No breathing . Don't give a fuck, if I cut my arm. Bleeding". Czy ktoś z Was poznaje, co to za piosenka? Tak, "Last Resort"! Cały tamten tydzień chodziła za mną, więc posłusznie odtwarzałam ją, czy to z rana na komórce, czy później - na foobarze. Zatęskniłam chyba za rytmiką tego typu muzyki, za klimatem i przeszłością. Ileż to bowiem potu wylałam na dyskotekach podczas tańczenia "Last Resort"! Co więcej, minęło sporo czasu, a ja nadal słucham tego z półdniowym zapętleniem! I z zachwytem! I niech mi tu ktoś powie, że piosenki starzeją się. W moim odczuciu nic a nic! :) 
Mogłabym pisać i pisać, jak cudownie czuję się podczas słuchania "Last Resort", ale mam zaburzoną podzielność uwagi słuchania i pisania do tego stopnia, że mój wywód mógłby przerodzić się w nie poprawnie gramatyczny bełkot. Jeśli wyłączę utwór, to  spadnę zaś z chmurki i to dopiero będzie straszne... ;) 

5. Nu metal

Pisałam na wstępie, że słuchałam nu metalu. Nie przedstawiam go jednak tutaj, nie licząc około rockowego Papa Roach, bo tych kapel było dużo. Niechaj zatem będzie tak, że jako piąty jest ten gatunek... Gatunek mojej młodości, zakorzeniony w sercu na zawsze. Powracać więc muszę :) O nim z pewnością więcej w przyszłych podsumowaniach tygodniowych. 

Tymczasem ja wracam do swego ulubieńca "Go". A do gębolindy wkładam agrest. Ucho się cieszy, to niechaj smak też :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli masz jakieś przemyślenia związane z tym postem, to koniecznie podziel się ze mną! :)