Rok 2014 nie obfitował w dużą
ilość powalających koncertów. Było kilka, na które bardzo intensywnie czekałam,
na część chciałam iść z ciekawości, inne zaś traktowałam jako rozrywkę.
Jeden występ przyćmił wszystkie
inne, na których pojawiłam się. Mowa tu o Crippled
Black Phoenix – niezwykle niezwykłym zespole z Wielkiej Brytanii. Grali
przeraźliwie długo, bo coś koło 2,5 godziny. Odpowiednio, by nasączyć się
euforycznym stanem spełnienia muzycznego. Justin Greaves – lider zespołu, stał
się moją muzyczną ikoną. Wpatrywałam się w niego jak w obrazek. On płoną
muzyką. Zarażał mnie wszystkim niezwykłym, tym nieopisanym, tym, czego człowiek
pragnie najbardziej na świecie. Pieprzę głupoty, ale tak naprawdę było. Ten
facet stworzył tak niewyobrażalnie piękną muzykę, że… Mogłabym „ochać” i
„achać” na okrągło. Zatem data 11 maj 2014, klub Progresja przejdzie do mojej
muzycznej historii.
Publiczność bawiła się brawurowo.
Na potwierdzenie tego faktu wrzucam link, którego mogłabym oglądać non stop :)
***
Drugim koncertem, o którym będę pamiętać zawsze,
był zespołu Antimatter, który odbył
się również w Progresji, 9 kwietnia 2014 r. Bandem tym zainteresowałam się
stosunkowo późno. Wcześniej znałam ich z kilku piosenek, w dyskografię nie
zagłębiając się. Dzięki płycie „Fear of a Unique Identity” (sprzed dwóch lat)
wszystko zmieniło się – pokochałam głos wokalisty, przemaglowałam po stokroć
utwór „Paranova” (który rozbrzmiał na tym koncercie – ach!), wczułam się w całą
ich twórczość. Z jednej strony fajnie, że grali na małej scenie Progresji
(Nosie Stage), utworzył się dzięki temu intymny klimat, z drugiej – akustyka
pomieszczenia była bardzo niezadowalająca (może na dużej scenie byłoby
lepiej?). Dobór setlisty aż tak mocno nie zachwycił mnie. Zagrali wyżej
wspomnianą piosenkę „Paranova”, jak również „Conspire” (moją ulubioną
„kompozycję ciszy”), przebojowe „Leaving Eden”, zabrakło natomiast utworów
mniej znanych. Ale wszystkiego mieć nie można ;) Nie grali więc niestety długo
– pozostał niezły niedosyt. Cieszy mnie jednak rzecz jedna nad wyraz – to, że
był to koncert kapeli, którą zainteresowałam się tuż przed samym koncertem i
słuchałam jej non stop w istnym amoku. Każda piosenka na koncercie wywoływała
we mnie szaleńczo miłe emocje. Uczucie nie do podrobienia!
***
Ciekawie było także na występie Blue Foundation w warszawskim Basenie,
23 października 2014 roku. Idąc na koncert, nie zdawałam sobie sprawy, że
będzie tak kolorowo, elektronicznie, czasem mrocznie, a innym razem wręcz
dyskotekowo, potem znów smutno, nieokreślenie różnorodnie. Zdumiewająco jednym
słowem! Zespół znałam znów z kilku piosenek, dopiero po tym wydarzeniu zaczęłam
dokładniej zagłębiać się w zakamarki muzyczne Duńczyków. Okazało się, że na
przestrzeni lat wydali różne albumy, i trip-hopowe i nawet około rockowe. Nie
potrafię zaklasyfikować ich muzyki. Ale czuję jedno – pociąga mnie ich muzyka,
a szczególnie magnetyzujące „Needles” oraz cała płyta „Sweep of Days”.
***
Długo wyczekiwałam koncertu
kapeli Sólstafir, szczególnie po
wielu przesłuchaniach dość znakomitej nowej płyty „Otta”. Niestety, w ich
występnie czegoś mi zabrakło. Na pewno atmosfery w klubie. Niemożliwe dla mnie
było zachowanie wielu osób na sali. Ci ludzie w ogólnie nie wczuwali się w
muzykę, przeszkadzali swoim roztrzepaniem, kręceniem się, rozmawianiem. Przez
to nie mogłam w stu procentach skupić się na scenie i na relaksujących
właściwościach muzyki Islandczyków. Zespół grał solidnie, miał świetny kontakt
z publiką, także dobór utworów był niezły. Momentami grali jednak za mało
gitarowo jak na taki zespół z tonami patosu i metalu w kieszeniach. Czułam,
jakby nie wykorzystywali swoich wielkich możliwości. Może potrzeba im jeszcze
trochę treningu, koncertów, nowych płyt?
***
A poza tym? Miło było zobaczyć po
latach znajomości death metalowe Kataklysm,
pouśmiechać się i podelektować akordeonem przy Zabili Mi Żółwia, zobaczyć po raz setny Frontside i ich nowe zawadiackie popowo-muzyczne wybryki, poznać
Marka Niedźwieckiego podczas magicznego koncertu Silje Nergaard, ponapawać się chwilowymi ciarkami na dwóch
występach Artura Rojka, przypomnieć
sobie jak fajnie grają Cult of Luna
(choć nie tak uroczo jak na Asymmetry Festival 2013), pozachwycać się blackowym
image Good Seed, potańczyć w myślach
z Trust, wyśpiewać (również w
myślach) „Dancing With Tears In My Eyes” z Midge
Ure, uczestniczyć po raz kolejny na koncercie w studiu im. Agnieszki
Osieckiej w radiowej Trójce (tym razem na występie Žagar). Jak również śmiać się jak mysza do sera z powodu bycia na
występie Gorana Bregovicia oraz
zobaczyć w końcu Terrora! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli masz jakieś przemyślenia związane z tym postem, to koniecznie podziel się ze mną! :)