wtorek, 30 grudnia 2014

Podsumowanie koncertowe 2014 roku


Rok 2014 nie obfitował w dużą ilość powalających koncertów. Było kilka, na które bardzo intensywnie czekałam, na część chciałam iść z ciekawości, inne zaś traktowałam jako rozrywkę.




Jeden występ przyćmił wszystkie inne, na których pojawiłam się. Mowa tu o Crippled Black Phoenix – niezwykle niezwykłym zespole z Wielkiej Brytanii. Grali przeraźliwie długo, bo coś koło 2,5 godziny. Odpowiednio, by nasączyć się euforycznym stanem spełnienia muzycznego. Justin Greaves – lider zespołu, stał się moją muzyczną ikoną. Wpatrywałam się w niego jak w obrazek. On płoną muzyką. Zarażał mnie wszystkim niezwykłym, tym nieopisanym, tym, czego człowiek pragnie najbardziej na świecie. Pieprzę głupoty, ale tak naprawdę było. Ten facet stworzył tak niewyobrażalnie piękną muzykę, że… Mogłabym „ochać” i „achać” na okrągło. Zatem data 11 maj 2014, klub Progresja przejdzie do mojej muzycznej historii.



Publiczność bawiła się brawurowo. Na potwierdzenie tego faktu wrzucam link, którego mogłabym oglądać non stop :)



 ***


Drugim koncertem, o którym będę pamiętać zawsze, był zespołu Antimatter, który odbył się również w Progresji, 9 kwietnia 2014 r. Bandem tym zainteresowałam się stosunkowo późno. Wcześniej znałam ich z kilku piosenek, w dyskografię nie zagłębiając się. Dzięki płycie „Fear of a Unique Identity” (sprzed dwóch lat) wszystko zmieniło się – pokochałam głos wokalisty, przemaglowałam po stokroć utwór „Paranova” (który rozbrzmiał na tym koncercie – ach!), wczułam się w całą ich twórczość. Z jednej strony fajnie, że grali na małej scenie Progresji (Nosie Stage), utworzył się dzięki temu intymny klimat, z drugiej – akustyka pomieszczenia była bardzo niezadowalająca (może na dużej scenie byłoby lepiej?). Dobór setlisty aż tak mocno nie zachwycił mnie. Zagrali wyżej wspomnianą piosenkę „Paranova”, jak również „Conspire” (moją ulubioną „kompozycję ciszy”), przebojowe „Leaving Eden”, zabrakło natomiast utworów mniej znanych. Ale wszystkiego mieć nie można ;) Nie grali więc niestety długo – pozostał niezły niedosyt. Cieszy mnie jednak rzecz jedna nad wyraz – to, że był to koncert kapeli, którą zainteresowałam się tuż przed samym koncertem i słuchałam jej non stop w istnym amoku. Każda piosenka na koncercie wywoływała we mnie szaleńczo miłe emocje. Uczucie nie do podrobienia!

***


Ciekawie było także na występie Blue Foundation w warszawskim Basenie, 23 października 2014 roku. Idąc na koncert, nie zdawałam sobie sprawy, że będzie tak kolorowo, elektronicznie, czasem mrocznie, a innym razem wręcz dyskotekowo, potem znów smutno, nieokreślenie różnorodnie. Zdumiewająco jednym słowem! Zespół znałam znów z kilku piosenek, dopiero po tym wydarzeniu zaczęłam dokładniej zagłębiać się w zakamarki muzyczne Duńczyków. Okazało się, że na przestrzeni lat wydali różne albumy, i trip-hopowe i nawet około rockowe. Nie potrafię zaklasyfikować ich muzyki. Ale czuję jedno – pociąga mnie ich muzyka, a szczególnie magnetyzujące „Needles” oraz cała płyta „Sweep of Days”.



***


Długo wyczekiwałam koncertu kapeli Sólstafir, szczególnie po wielu przesłuchaniach dość znakomitej nowej płyty „Otta”. Niestety, w ich występnie czegoś mi zabrakło. Na pewno atmosfery w klubie. Niemożliwe dla mnie było zachowanie wielu osób na sali. Ci ludzie w ogólnie nie wczuwali się w muzykę, przeszkadzali swoim roztrzepaniem, kręceniem się, rozmawianiem. Przez to nie mogłam w stu procentach skupić się na scenie i na relaksujących właściwościach muzyki Islandczyków. Zespół grał solidnie, miał świetny kontakt z publiką, także dobór utworów był niezły. Momentami grali jednak za mało gitarowo jak na taki zespół z tonami patosu i metalu w kieszeniach. Czułam, jakby nie wykorzystywali swoich wielkich możliwości. Może potrzeba im jeszcze trochę treningu, koncertów, nowych płyt?





***



A poza tym? Miło było zobaczyć po latach znajomości death metalowe Kataklysm, pouśmiechać się i podelektować akordeonem przy Zabili Mi Żółwia, zobaczyć po raz setny Frontside i ich nowe zawadiackie popowo-muzyczne wybryki, poznać Marka Niedźwieckiego podczas magicznego koncertu Silje Nergaard, ponapawać się chwilowymi ciarkami na dwóch występach Artura Rojka, przypomnieć sobie jak fajnie grają Cult of Luna (choć nie tak uroczo jak na Asymmetry Festival 2013), pozachwycać się blackowym image Good Seed, potańczyć w myślach z Trust, wyśpiewać (również w myślach) „Dancing With Tears In My Eyes” z Midge Ure, uczestniczyć po raz kolejny na koncercie w studiu im. Agnieszki Osieckiej w radiowej Trójce (tym razem na występie Žagar). Jak również śmiać się jak mysza do sera z powodu bycia na występie Gorana Bregovicia oraz zobaczyć w końcu Terrora! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli masz jakieś przemyślenia związane z tym postem, to koniecznie podziel się ze mną! :)